„Desert Carnivale” – recenzja

Long Live Rock And Roll!
Ciężkie riffy, efektowne solówki – tak przedstawia się „Desert Carnivale”, czyli debiutancka płyta olsztyńskiego Traffic Junky. Panowie odpowiadają na pytanie, co by wyszło, gdyby pomieszać ze sobą Led Zeppelin, Black Sabbath i Alice In Chains.

Obiecałem sobie tę recenzję już dawno temu i czuję, że nadszedł deadline, bo Traffiki nagrywają właśnie drugi krążek. Odkładałem to długo. Przesłuchałem tę płytę dziesiątki razy. W domu, w pracy, na komórce, w samochodzie i… wciąż mi się podoba. Niestety podoba za bardzo, co utrudnia rzetelną, krytyczną recenzję, a przecież nie o pean pochwalny chodzi. Wciąż mam wątpliwości, czy panowie, garściami czerpiąc z hard rocka lat 70. i 80., aż tak wstrzelili się w mój gust muzyczny, czy są aż tak dobrzy w tym, co robią, grając do bólu rzetelnie i samoświadomie. Uwielbiam walcowate, miażdżące riffy, kontrastowe zmiany tempa i ciężkie brzmienie gitary, okraszone zamaszystymi solówkami, więc będę obiektywny  tylko na tyle, na ile będę umiał.

Na początku jest chaos. Wiatr i złowieszcze krakanie wron przeradzają się w utwór „Man behind the Sun”. Walcowaty riff przetacza się niczym okładkowy karawan(?) przez pustynię jednostajnym bezwzględnym ruchem, który chwilę później zamienia się  w szaloną hardrockową jazdę pulsującego basu i atak gitary. Mocne otwarcie. Riff „The ones that we want”, nieregularny, nieco funkujący, fajnie buja, ale zaraz nadciąga waga ciężka. „Dignity”, czyli „Godność”, to energetyczny połamaniec, który z kopyta wywala wszystkie drzwi, okraszony świetnymi partiami solowymi. To, jak panowie zaaranżowali finał utworu, bawiąc się kontrastem hałasu i ciszy (przeszywają tę ciszę uderzenia gitarowo-perkusyjnego ognia), a zarazem ciepłymi harmoniami solowej gitary Pawła Rychty, robi wrażenie. Melodyjna zapadająca w ucho solówka, sensowny, uniwersalny tekst, o tym, co w życiu najważniejsze. Być może najlepszy utwór na płycie, choć może na pierwszy rzut ucha nie najbardziej przebojowy (tu można by wybierać między koncertowymi hitami z chwytliwymi refrenami „One Shot, One Kill”, „Becky”, „Evil Woman” – swoją drogą polecam koncerty TJ, bo panowie na żywo są zawodowi).
W „Dignity” padają słowa „Tell yourself! Who is your god to whom you will pray?”. Bogowie Traffików są dość łatwi do określenia. Chłopaki garściami czerpią z lat 70. Słychać tu bardzo donośne i przyjemne echa monumentalnych riffów Black Sabbath. Zwłaszcza w „Life After Life”, który wydaje się być pewnym hołdem dla zespołu Iommiego i Osbourne’a, nawiązania są wyraźne. Basowy, fajnie pobrzękujący, wstęp Dominika Piechowskiego przypomina klimatem „N.I.B.”, potem mamy ewidentny hołd dla „Black Sabbath”, także w tym, jak powolny riff w połowie utworu przyspiesza. No i to solo Pawła Rychty… Tym razem liryczne, niemal bluesowe, bo utwór pod koniec zwalnia, mimo że Darek Krasowski wykrzykuje „Runnin!”, chcąc go przyspieszyć. Cudo.
Charakterystyczna dla stylistyki TJ jest rozbudowana struktura piosenek i częste zmiany tempa. „Hercules” to kolejny utwór o co najmniej dwóch obliczach. Pierwszy riff może nie zachwyca, dość dynamiczne hardrockowe tempo, ale bez elementów charakterystycznych. Za to potem… Potem wchodzi kapitalny, podszyty funkiem, bujający riff, zwieńczony kolejną  liryczna solówką Pawła. Absolutnie nie słychać, że to jego debiut fonograficzny. Można raczej odnieść wrażenie, że to stary gitarowy wyjadacz, z (nie)jednego pieca z Zeppelinami chleb jedzący. Jego skomplikowane i pomysłowe partie solowe nie są  przeładowane bezmyślną kanonadą szybkich dźwięków. Rychta wyciska z gryfu wszystkie soki, ale nie jest to na szczęście gitarowy autoerotyzm. Tym, którzy lubią gitarowy żar z klasycznego dużego wzmacniacza lampowego, Pawłowe nuty muszą się spodobać. Najwięcej ciepła mamy w „In the city of lost souls” – pięknym bluesie przypominającym pachnącym na poły zeppelinowskim „Since I’ve been loving you” (czy takimi utworami jak „Long cold winter” Cinderelli, czy „What love can be” Kingdom Come) Iron Maiden – „Wasting Love”.
Bluesa równoważy ciężka artyleria. „Little boy” to prawdziwa energetyczna bomba atomowa. Najmocniejszy, najcięższy na płycie kawałek, galopady riffów, choć dla kontrastu – a jakże! – z bluesowym, jamującym przejściem w połowie utworu, z którego wyrasta wieńcząca dzieło solówka.
Panowie doskonale wiedzą, co chcą zagrać i jak chcą to zrobić. Ta samoświadomość jest o tyle cenna, że to pierwszy pełnoprawny album zespołu. Każdy instrument ma sporo miejsca dla siebie i – tu zasługa realizacji płyty – każdy, mimo spójnego, zwartego brzmienia, jest słyszalny. nie jest tak, że perkusja czy pięknie dudniący bas Dominika to tylko tło. Sekcja jest słyszalna i napędza całość. Darek Krasowski wyzbył się wokalnego wstydu (na nagraniach demo jego wokal był nieco wycofany), znacznie dopracował swój styl śpiewania (siłą rzeczy, z uwagi na barwę, nawiązujący do Layne’a Stanleya z Alice In Chains czy Jamesa Hetfielda) względem wcześniejszych nagrań i poprawił angielski. I jest głosem tego zespołu, charakterystycznym i mocnym pewnym punktem.
Chłopaki grają tak, jakby lata 70. się nie skończyły. Ktoś może powiedzieć „tak się teraz nie gra, to niemodne”. Zachowując poprawność polityczną, należałoby zauważyć, że wciąż są osoby, które takiej muzyki słuchają (jak choćby piszący te słowa; frekwencja na koncertach Traffików, nawet w mniejszych miastach, jest naprawdę zadowalająca) i są takie, którym przyjemność sprawia jej wykonywanie. Ale po co komukolwiek cokolwiek udowadniać. Mówiąc językiem rock and rolla – olać to!

Łukasz Wieliczko

Płyta „Desert Carnivale” jest dostępna w naszych zbiorach:
https://katalog.mbp.olsztyn.pl/sowacgi.php?KatID=0&typ=record&001=OLM18002512

Możesz również polubić…