„Joker” – recenzja

Wielkość urojona?

Czy można wykroczyć poza ramy uniwersum Batmana eksploatując tak ograną postać jak Joker? Czy można dorzucić coś więcej do kreacji aktorskiej stworzonej wcześniej przez genialnych Jacka Nicholsona i Heatha Ledgera?

Pytania nie są podchwytliwe, a odpowiedź na nie – choć nieoczywista – istnieje: „Tak”. Nie jestem fanem komiksów. Na pytanie „DC czy Marvel?” odpowiedzieć bym nie umiał, bo filmy o superbohaterach są dla mnie dość efekciarskie i nużące. I o ile był okres, kiedy uwielbiałem Żółwie Ninja, Batmana (tak, też) i jego pradziadka Zorro (Conana nie lubiłem nigdy, ale… miecz He-Mana chyba nawet posiadałem, a jeśli nawet nie, to patyki udawały go znakomicie), to jednak dawno już mi ta fascynacja przeszła. Jak najbardziej jednak rozumiem, że są fani, a nawet fanatycy, którzy nie mieliby wątpliwości z zaznaczeniem właściwej odpowiedzi w powyższej ankiecie (a w razie potrzeby byliby gotowi przekonać do swojej tezy adwersarza, nie tylko argumentami i godnością osobistą).

„Joker” Todda Phillipsa, choć swoje korzenie ma w batmanowskim uniwersum, wychodzi daleko poza swoje ramy. Skrawek historii Batmana jest tu opowiedziany na marginesie, a postać Jokera w wir wydarzeń czyniących z niej głównego oponenta człowieka nietoperza dostaje się trochę mimochodem. Phillips, reżyser swoją drogą znany do tej pory z przygłupich komedii, przewartościował myślenie o komiksowych ekranizacjach. Bo „Joker” to nie jest film akcji. To dramat psychologiczny, na którego pierwszym planie mamy – w tej roli doceniony Oscarem Joaquin Phoenix – niespełnionego zarówno emocjonalnie jak i zawodowo człowieka. Komika, z którego żartów nikt się nie śmieje, a który sam śmieje się w najmniej zabawnych momentach*. Niestabilną psychicznie jednostkę, niewidzialną nawet dla psychiatry. Nieudacznika, który nie jest zdolny do niczego, triumfy odnosi tylko w świecie swoich marzeń.

Arthur Fleck to człowiek, którego w życiu nie spotyka nic dobrego (nawet kondolencje po śmierci bliskiej mu osoby są przejawem fałszywej empatii**). Porażka, za porażką, niepowodzenie za niepowodzeniem – świat kopie go (często dosłownie) z każdej strony. I gdy wydaje się, że kiedy jadąc metrem skopany zostanie po raz kolejny – w akcie samoobrony dokonuje tego, czego nikt po nim (ani on sam po sobie) by się nie spodziewał. Co dzieje się potem? Ano całkiem sporo. Wiele przedsięwzięć, choć niekoniecznie chlubnych, się naszemu dotychczasowemu życiowemu impotentowi udaje. I pewnie wielu z nas z lekkim zawstydzeniem trochę mu w tym wszystkim kibicuje. Bo „Joker” jest nieco jak bohater słynnego „Upadku” z Michaelem Douglasem w roli głównej. Dostaje tyle ciosów, że aż coś w nim pęka. Czara goryczy się przelewa, a wtedy z energią i impetem godnymi młodego Axla Rose’a pokazuje całemu światu środkowy palec.

Tylko że postrzeganie tego obrazu jako filmu o potrzebie akceptacji i tym, co może wynikać z braku jej zaspokojenia, to bardzo ograniczona i szczątkowa interpretacja. Owszem, Joker zostaje hersztem wyrzutków, symbolem społecznego niezadowolenia, ale – choć łechce to w jakiś sposób jego ego, uzupełniając jego wyraźne niedobory – dzieje się to jednak zupełnie przypadkiem. A my, kiedy tak kibicujemy tej rebelii na ekranie, zastanówmy się, co jeszcze na nim widzimy.

Znają państwo popularne kilka lat temu, nie za mądre, ale charakterystyczne dowcipy o łotewskich chłopach? Wspólną dla każdego żartu z tej serii pointą było to, że tak naprawdę nie wydarzyło się nic, były jedynie halucynacje z niedożywienia i śmierć. I tu warto zastanowić się, czy „Joker” nie jest drugą „Wyspą tajemnic” (każdy, kto widział ten film, domyśli się, o co chodzi), bo reżyser zostawia nam ślady (w ostatniej scenie nawet dosłownie). Gdzie zaczyna się urojenie? Gdzie jest jego początek a gdzie koniec (warto zwrócić uwagę na twistową scenę z „jego dziewczyną” z bloku czy surrealistyczny taniec na schodach)? Czy ta sama godzina podczas obu wizyt u różnych przecież (a podobnych!) psychiatrów to przypadek? Czy wybór przez reżysera utworu „White room” grupy Cream, kapitalnie komponującego się z obrazem na ekranie, nie jest znaczący? A więc wcielenie zła siejące chaos na ulicach, czy projekcja chorego umysłu?

Nie lubię filmów z łopatologiczną linią scenariusza, nieinterpretowalnych („Skazany na bluesa” czy „Requiem dla snu” to, delikatnie rzecz ujmując, nie są moje ulubione obrazy). „Joker” raczej się do tej grupy nie zalicza. Tu interpretacja jest co najmniej dwutorowa i szalenie mi się to w obrazie Phillipsa podoba. Z jednej strony na ekranie  widzimy gościa, któremu się w brutalny sposób ulewa i – niczym Agnieszka Chylińska nauczycielom po swoim sukcesie w latach 90. z grupą ONA – mówi światu „Fuck off!”. Z drugiej, posługując się internetowym slangiem – mieszkającego z matką przegrywa z problemami psychicznymi, który w zakładzie zamkniętym roi sobie wizje podboju świata (niczym Gustaw-Konrad w „Dziadach”) ciemną stroną swej osobowości. A czy Wokulski w tej „Lalce” ginie pod ruinami, czy wciąż żyje, zależy już tylko od nas.

*dla tropicieli internetowych śladów polecam okraszony maniakalnym śmiechem youtubowy filmik „Śmieszek”, fascynująco korespondujący z jedną ze scen Jokera (czyżby polski ślad?)

**(uwaga, spoiler!!!) to pewnie moja nadinterpretacja, ale zabójstwo fałszywie empatycznego klauna-kolegi w jakiś sposób koresponduje ze śmiercią lichwiarki Lizawiety w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego

Łukasz Wieliczko

Zapraszamy do wypożyczania:
https://katalog.mbp.olsztyn.pl/sowacgi.php?KatID=0&typ=record&001=OLM20000298

Możesz również polubić…