„Z głowy” – recenzja
Takich już nie produkują
Głowacki wielkim dramatopisarzem był. Podobno. Na pewno był wybitnym felietonistą, ironistą i anegdociarzem. Takim, jakich dziś już nie ma.
Po raz pierwszy na Janusza Głowackiego natknąłem się jako nastolatek w jakimś telewizyjnym programie z gadającymi głowami. I to było doznanie niezwykłe. Uśmiechając się uprzejmie, tonem całkowicie poważnym spuentował dyskusję, jaka wtedy się toczyła. Ton był poważny, słowa subtelnie ironiczne, ostre jak brzytwa, a całość przy tym koherentna – czego wówczas w nieznajomości tego słowa nie mogłem wiedzieć – składniowo i ogólnie nienaganna literacko (tego już mogłem się intuicyjnie domyślać). Kiedy pan został przedstawiony przez prezenterkę jako pisarz, stwierdziłem, że z dużym prawdopodobieństwem jest to jeden z moich ulubionych pisarzy, choć nie przeczytałem żadnej jego książki. Potwierdziłem wyrobioną przez siebie opinię o jakości pisarstwa bez znania jego próby, natknąwszy się na historię o grze w szachy na plaży nudystów i interwencji dzielnego funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej, który niczym szachowy arcymistrz pouczający młodego adepta tej gry zasugerował obywatelowi Januszowi kolejny ruch w tej partii, polegający na zbiciu konia, co – opisane później w felietonie – miało swój finał w sali sądowej, bo dzielny milicjant twierdził, że takie mistrzowskie rady to obraza dla munduru i władzy ludowej i on ich nie udzielał.
Przez lata zaległości nadrobiłem i o ile jako dramaturg (a to właśnie dramatopisarstwo było jego głównym źródłem utrzymania) Janusz mi niekoniecznie imponuje, z kolei jego opowiadania są nieco nierówne, o tyle autobiograficzne „Z głowy”, najpewniej trochę fabularyzowane (kolega Głowackiego, Marek Piwowski, z którym współtworzył scenariusz kultowego „Rejsu”, zwykł mawiać, że życiorys za każdym razem musi być inny), ma sznyt felietonistyczny, a tego gatunku operujący lekkim piórem Głowacki był wirtuozem. Krystyna Morgenstern, wdowa po reżyserze Januszu Morgensternie, wspominała, że jego felietony były tak inteligentne i przewrotne, że partia nie wiedziała, czy go skarżyć, czy mu dziękować. I takie też jest „Z głowy”.
Był Głowacki niezwykle bystrym i analitycznym obserwatorem rzeczywistości, był wreszcie ironistą i anegdociarzem. Przewijają się w tych gawędach legendarni Himilsbach i Maklakiewicz, są Gustaw Holoubek i Tadeusz Konwicki, knajpiane życie towarzyskie i uczuciowe, podlewane sowicie alkoholem, kwitnie. Przede wszystkim jednak nie brakuje niesamowitego językowego czucia, przepełnionego błyskotliwą ironią intelektualnego pisarstwa, tak celnie ujmującego niemal ulissesowskie międzybarowe warszawskie eskapady pokoleniowe, jak i dualizm życia emigracyjnego w dobie ustroju nieubłaganej równości społecznej.
„Z głowy” przeczytać trzeba, by się nim zachwycić lub też wzgardzić. A gdy to już nastąpi (ale dopiero wtedy!), można zerknąć na wydane pośmiertnie w ubiegłym roku post scriptum – „Bezsenność w czasie karnawału”. „Bezsenności…” brak jednak tego polotu, energii, dynamiki, więcej w niej samotności i gorzkich refleksji o współczesnej Polsce.
Podobno po powrocie z emigracji „Głowa” codziennie przemierzał warszawski szlak z ulicy Bednarskiej, gdzie mieszkał w mieszkaniu po matce, do kawiarni „Czytelnik” przy ul. Wiejskiej, której był stałym bywalcem jeszcze przed emigracją. Znajomych twarzy było jednak coraz mniej. Odeszli Konwicki, Holoubek, Bereza, w końcu zabrakło i jego. A takich jak on już się nie produkuje.
Łukasz Wieliczko
Zachęcamy do wypożyczania książek „Z głowy” (https://katalog.mbp.olsztyn.pl/sowacgi.php?KatID=0&typ=record&001=OLM07087959) i „Bezsenność w czasie karnawału” (https://katalog.mbp.olsztyn.pl/sowacgi.php?KatID=0&typ=record&001=RzWO2018056834)