„Glass” – recenzja
„Kot był mój i z mojej ręki zginął”
M. Night Shyamalan po raz trzeci zaprasza nas do swojego filmowego uniwersum, udowodniając, że wcale nie tak trudno doprowadzić do powstania rysy na szkle.
Nie jestem fanem filmów z elementami świata nadprzyrodzonego. Z prostej przyczyny – nie wierzę duchy i demony (ani na przykład w to, że jeśli ktoś ma w domu kuchenkę gazową, a nie elektryczną, jest mniej podatny na kłótnie i rozwody – jak przeczytałem niegdyś w jednym z komentarzy pod artykułem zamieszczonym na wiadomym portalu społecznościowym). To powoduje, że unikam horrorów i średnio nadaję się na kompana do ich oglądania, bo jedyne, na czym się skupiam, to nieścisłości i brak logiki w scenariuszu oraz powstrzymywanie ataków śmiechu. Wolę już thrillery, bo o ile w duchy nie wierzę, o tyle w psychopatów już tak – człowiek jest zdolny do wszystkiego.
I właśnie taka teza, zdaje się, przyświecała reżyserowi i scenarzyście M. Night Shyamalanowi, gdy tworzył „Glass” – trzecią część trylogii (przynajmniej na razie) swojego uniwersum.
Pierwszy był „Niezniszczalny” z 2000 roku – chyba możliwie najbardziej przyziemna opowieść o superbohaterze, typowym everymanie. Nie jest to może jakieś mistrzostwo świata, ale film na tyle klimatyczny i – mimo komiksowego motywu przewodniego i tematu – niekomiksowy, że ogląda się go całkiem dobrze, a Bruce Willis, grający główną rolę, nie lata, nie skacze po ścianach ani nie świeci laserami z oczu. Ciekawe kino w konwencji. Drugi był „Split” z 2016 roku – trzymający w napięciu thriller z elementami science fiction opowiadający o porywaczu o 24 osobowościach rewelacyjnie zagranym przez Jamesa McAvoya.
W „Glassie” Shyamalan konfrontuje ze sobą obie postacie. I o ile wykreował je w sposób ciekawy i oryginalny, o tyle starcie to pełne jest klisz i schematów. Są badania superzdolności w szpitalu psychiatrycznym (ile razy ten motyw był już ogrywany?), jest starcie dobrego ze złym obfitujące w przewracanie samochodów. Zamiast oryginalnie, jest sztampowo i na skróty. Klimat, jaki pochodzący z Indii amerykański reżyser wykreował w dwóch poprzednich filmach, w tym został jego ręką zarżnięty.
Szkoda – czasem niedosyt jest lepszy od przesytu. Na pewno trudno się oprzeć wielomilionowej gaży, w końcu reżyserowanie kina jakby nie było rozrywkowego to praca, nie wolontariat, ale jednak o ile dwie pierwsze części w jakimś stopniu mogły wyrastać ponad gatunek, o tyle tu te aspiracje zostały skutecznie stępione, by nie powiedzieć – obrócone w niwecz. Choć nie jest też tak, że to film strasznie słaby, bo generalnie pokazuje, że zło bierze się z urojeń chorego mózgu i ego właściciela jego, ale dobrym jednak nazwać go trudno.
A ja się w tym wszystkim zastanawiam, widząc po raz drugi na ekranie McAvoya budzącego w sobie bestię, czy my, Polacy, nie dorzuciliśmy swojej cegiełki do Shyamalanowego uniwersum. Bo czasem bywa tak, że człowiek siedząc przed komputerem, dociera do granic Internetu. I oprócz kota grającego na keyboardzie przemierzającego wszechświat może trafić tam na takie imponderabilia, jak choćby najsłynniejszy troll internetowy Testoviron (podobno absolwent jednego z olsztyńskich liceum!), pasta (w internetowym slangu – fikcyjna absurdalna opowieść, przeklejana ze strony na stronę) o „Człowieku Małpie”, który krzycząc „KRAAA!!!” napada Bogu ducha winnych ludzi czy kultowy filmik sprzed ponad 10 lat „Dajcie mi teraz przeciwnika” o zażywaniu twardych narkotyków i reakcji ciała nimi wywołanej. „Umiejącym w internety” fizjonomia „Bestii” podczas przemiany wydaje się być dziwnie znajoma.
Łukasz Wieliczko