„Trudna sztuka latania” – recenzja
Zapis mijającego świata
Właśnie zdałaś maturę, cały świat i życie przed tobą. Wyjeżdżasz na drugi koniec Polski odwiedzić poznanego na wakacjach sympatycznego studenta. Wyjazd kończy się fascynacją Dylanem, ciążą i małżeństwem. Za chwilę jesteś już babcią w wiejskim domu w górach. A gdzieś pomiędzy wydarza się cała barwna, przepełniona muzyką, reszta.
Większość z nas kojarzy Martynę Jakubowicz za sprawą jej najsłynniejszego hitu. „W domach z betonu…” to utwór tyle piękny, co na pewno dla artystki kłopotliwy. Bo trzeba go zagrać na każdym koncercie, bo nie ma wywiadu bez pytania o ten wielki przebój. Cena popularności. Dziś rzeczone domy z betonu nie są aż tak szare i smutne jak w latach 80. Wielką płytę gdzieś tak pod koniec lat 90. obłożono styropianem i otynkowano (choć ta podskórna szarość wciąż czai się pod pastelozą elewacji), osiedlowa roślinność po latach imponuje zielenią w skali niedostępnej dla świadomości dzisiejszych deweloperów. Pokolenie Martyn (to było imię wybierane wyjątkowo często w latach 80., a „Betony” niejednokrotnie stanowiły soundtrack aktu poczęcia jego nosicielek) ma dziś już swoje dzieci, ale piosenka wciąż bywa grana na radiowych antenach. Fenomen, evergreen, jednak Martyna to nie tylko „Betony” (sam debiutancki „Maquillage” to małe „the Best of”), a artystka na szczęście wciąż – choć już nieco rzadziej – nagrywa i koncertuje.
W ubiegłym roku wydała autobiografię – „Trudną sztukę latania”. Długo czekałem na tę książkę (i długo zwlekałem z publikacją jej recenzji) – z kilku powodów. Po pierwsze – uważam, że lata 80., czyli czas debiutu i zarazem największej popularności Martyny Jakubowicz, to najbarwniejszy czas w Polskiej muzyce. Popularność rocka (a także jego jakość) w Polsce sięgnęła wtedy zenitu, a że w ustroju nieubłaganej równości nie do końca przekładało się to na finanse i wszystkiego brakowało – boom polskiego rocka był jednym wielkim kolorowym szaleństwem na tle powszechnej szarości. Częścią tegoż była także Martyna (nieco paradoksalnie, bo przecież przez ogół uważana była za bluesmankę, a jej samej, w fascynacji Dylanem i Joni Mitchell, najbliżej było chyba do folku). Po drugie – legendą owiany jest związek Martyny ze znanym z TSA Andrzejem Nowakiem, który był człowiekiem tyleż barwnym, co trudnym i liczyłem na to, że Martyna poruszy również ten temat, domyślając się, że tego typu wspomnienia, nawet z perspektywy czasu, są niełatwe. Po trzecie – wyjaśni się fenomen duetu autorskiego stworzonego przez Martynę razem z mężem Andrzejem Jakubowiczem, którego słowa od wielu lat są słowami jej piosenek. Nie zawiodłem się, dostając to, czego oczekiwałem, a nawet więcej.
Książka to piękna, bo bardzo osobista, intymna (co – wbrew pozorom – nie jest takie oczywiste w przypadku autobiografii), do tego napisana świetnym, autorskim językiem (co też – w dobie powszechnego copywritingu – nieoczywiste). W jednym z utworów jeszcze z „Maquillage’u” Martyna śpiewa: „Kiedy będę starą kobietą i nie zostanie mi nic oprócz wspomnień, wszystkie chwile życia stracone powrócą raz jeszcze do mnie”. Nie wiem, czy nagrywając ten utwór, 28-letnia artystka w takich kategoriach myślałaby o dzisiejszej 69-latce. Wiem natomiast, że muzycy starzeją się dużo wolniej, dlatego też uwielbiam czytać ich wspomnienia. Z uwagi na charakter pracy, w której dzieje się znacznie więcej niż w innych branżach – to ludzie wiecznie młodzi duchem, po prostu znacznie bardziej doświadczeni niż na początku swojej drogi, więc na cały ten magiel wydarzeń po czasie, na spokojnie, można spojrzeć z pewną dozą refleksji.
Martynie refleksji nie brakuje. Także wtedy gdy opisuje tych przedstawicieli muzycznej ferajny, których już z nami nie ma. Pojawia się na kartach książki Andrzej Nowak (jeśli dobrze interpretuję fakty, gitarzysta zmarł w czasie pracy nad książką – ciekawi mnie, czy wpłynęło to na to, jak został w niej opisany: czy mniej, czy więcej, czy inaczej, a może zmiany nie nastąpiły?), Piotra Szkudelskiego (perkusista Perfectu również odszedł w czasie spisywania wspomnień przez autorkę). Krótko po publikacji świat polskiej muzyki obiegła informacja o śmierci pianisty Rafała Rękosiewicza, a Rafał był jednym z tych muzyków, którego jest w tej książce najwięcej, bo grał z Martyną najdłużej.
Ale tak naprawdę to niezupełnie historia o muzycznych dziejach Martyny. To także, a może przede wszystkim historia o stawaniu się i byciu człowiekiem. O trudnych relacjach dzieci z rodzicami i o tym, jak te relacje rzutują na nasze późniejsze losy, na decyzje, jakie świadomie lub podświadomie podejmujemy. Martyna dużo miejsca w swojej biografii poświęca swoim rodzicom i ich wzajemnej relacji, a zwłaszcza ojcu – publicyście Tadeuszowi Żychiewiczowi, człowiekowi o wielkich horyzontach myślowych, ale też nie do końca radzącemu sobie z pozasłowną rzeczywistością. Dotyka także tematu tego, jak kary cielesne mogą zaszkodzić rozwojowi młodych ludzi i rzutować na całe późniejsze życie. Jeśli dobrze zrozumiałem między wierszami, to pomysł, który podpowiedział wokalistce Zbigniew Hołdys. Słusznie, bo to temat, o którym wciąż mało się mówi (a jeśli się mówi, to wyłącznie anegdotycznie), a jest przecież udziałem całego pokolenia.
Dziś Martyna nie mieszka ani w domach z betonu na warszawskich Stegnach, ani w Krakowie, skąd pochodzi, ani we Wrocławiu, czyli mieście, które świadomie wybrała do życia już jako dojrzała osoba. Razem z partnerem wiedzie sielsko-anielski żywot w domu w Górach Bardzkich (okolice Kotliny Kłodzkiej), przy czym sielskość i anielskość, życie wśród natury i w zgodzie z nią, oznacza także mierzenie się z prozą życia (upragniona pierwsza kąpiel w wannie remontowanego domu i brak pieniędzy na naprawę jego dachu to dość nieoczywiste w świadomości odbiorców problemy gwiazd polskiej muzyki, prawda?). Koncertów gra mniej, także z powodów zdrowotnych, o których wspomina.
„Pstryknij na raz, Potrzyj palce dwa. Tyle to trwa – tyle życia masz” – śpiewała niegdyś Kasia Nosowska. I choć nie o niej tu mowa – właśnie ten cytat wybrzmiał mi w głowie po przeczytaniu „Trudnej sztuki latania”. Bo to książka o tym, jak wszystko szybko się toczy, jak krótki jest przeskok od dzieciństwa do dojrzałości. To opowieść o tym, jak kształtują nas rodzice i bliscy. O tym, jak dziedziczymy po nich pewne postawy i predyspozycje, a także o tym, jak często działamy wbrew tym wpływom. Bije z tej opowieści ciepło, duża samoświadomość autorki i jakiś taki spokój ducha, mimo że czas dziewczynce w czerwonym płaszczyku upłynął szybciej, niż mogła się tego spodziewać. A cała muzyka, wielobarwne slajdy, których pokaz mija jak pstryknięcie palcem, wydarzyła się po prostu gdzieś pomiędzy.
Łukasz Wieliczko
Zapraszamy do wypożyczania: https://katalog.mbp.olsztyn.pl/index.php?KatID=0&typ=record&001=OLM23002383